wtorek, 12 sierpnia 2014

O odchudzaniu i kolejnym wulkanie

Dziś wyjątkowo zacznę post od...ogłoszeń! Zgodnie z obietnicą podzielę post na dwie części - tak bardzo BACKPACKER - czyli kolejny etap mojej podróży, oraz - tak bardzo PINK - czyli trochę dziewczęco o urodzie i odchudzaniu :) Informuję Was również, że ruszył już mój kanał na youtube, a z nim pierwszy filmik o mojej przemianie (w tym również zdjęcia z różnych podróży). Zachęcam do subskrypcji :D!

https://www.youtube.com/channel/UCl0m5dZHLdCuASUA7-x4-tA


Podróżowanie z plecakiem skutecznie odzwyczaja od siedzenia w jednym miejscu. Kiedyś człowiek jeździł do Chorwacji lub nawet nad polskie morze, gdzie spędzał pełne dwa tygodnie wylegując się na plaży. Teraz wydaje mi się to nie do pomyślenia! Nie wierzę, jakim cudem się nie zanudziłam. Wszystko jest chyba kwestią przyzwyczajenia. U nas po dwóch nocach spędzonych w przygranicznym miasteczku nadszedł najwyższy czas na dalszą podróż.
Wszystko było z góry ustalone - autobus - dworzec w San Pedro Sula - taxi - nocleg w strzeżonej dzielnicy. Prawdę mówiąc wzajemnie się straszyliśmy, ale wyobraźni nie trzeba wiele po wpisaniu "San Pedro Sula crime" w google grafikę. Niestety, tego punktu nie można było ominąć, a nocny bus byłby jeszcze bardziej niebezpieczny. W taki oto sposób wzięliśmy plecaki na kolana, wcisnęliśmy się do autobusu i opuściliśmy Copan.
Pierwszym samochodem, który minął nas po przyjeździe do San Pedro Sula była...karetka i wtedy pomyślałam, że życie tam to dla mnie abstrakcja. Ludzie mówili, że w dużych miastach w Hondurasie trzeba zwyczajnie UMIEĆ żyć, pilnować własnego nosa i nie wchodzić na tereny często odwiedzane przez członków gangów. Istotnie patrząc zza szyb na ulicę nie widziałam więcej niepokojących rzeczy. Moim oczom nie umknęły również wielkie galerie handlowe do których chętnie bym zajrzała. Niestety, nie było takiej możliwości.
Z dworca praktycznie od razu odebrał nas taksówkarz. Jak się okazało mieliśmy nocować właśnie w jego domu (pokoje na piętrze przeznaczył dla gości). Dzielnica otoczona była wysokim murem, a przed bramą wjazdową stało dwóch mężczyzn z karabinami. Gdy weszliśmy do budynku na dworze było już całkiem ciemno. Po zjedzeni kolacji składającej się z dobrze znanego nam ryżu z fasolą praktycznie od razu poszliśmy spać. Nic dziwnego, podróż była długa i wyczerpująca.
Następnego dnia po śniadaniu (zaskoczę Was, że była to jajecznica z...fasolą?) taksówkarz zabrał nas na dworzec. Kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do jednego z lokalnych busów.
Nie byliśmy jacyś wymęczeni, albo inaczej...starczało nam energii, aby wyruszyć w dalszą drogę. Pamiętam, że było strasznie gorąco. Dawaliśmy radę. Po kilku godzinach dojechaliśmy na granicę, gdzie przywitał nas przezabawny, rozpadający się bilbord - Nikaragua Wita! (jak sądzę). Po kontroli paszportowej przyszedł czas na kolejną przesiadkę...
W miasteczku Granada mieszczącym się przy wulkanie Masaya byliśmy już późnym wieczorem. Tutaj po raz pierwszy przyszło nam uporać się z problemem braku miejsc noclegowych. Chodziliśmy od hosteli do hoteli i z powrotem....nic.
W końcu, po bardzo długich poszukiwaniach wykupiliśmy nocleg w jednym z droższych (jak na nasz budżet) miejsc z nadzieją, że następnego ranka znajdziemy coś w bardziej przystępnej cenie. Tak też się stało. Znaleźliśmy ładny, niedrogi pokoik w hostelu z otwartą kuchnią do dyspozycji i hamakami. Dzień zamierzaliśmy poświęcić na zwiedzanie miasteczka i wejście na wulkan Masaya. Okazało się, że bilety na bus, który pod wiózłby nas pod sam szczyt zostały już wyprzedane. Trochę zrezygnowani ruszyliśmy pieszo, kiedy nagle przejechał pik-up...nie zastanawiając się zbyt długo machnęliśmy ręką i w ten oto sposób dojechaliśmy autostopem.
Wulkan wyglądał imponująco. Szkoda, że przez wielkie kłęby dymu nie można było zobaczyć w kraterze płynącej lawy (mamy do tego pecha!). Szlak na jeden z punktów widokowych również był zamknięty z powodu szkodliwych oparów siarki. Pomijając to wulkan Masaya uważam za miejsce, które zdecydowanie warto zobaczyć.












____________________________________________________

Teraz przejdźmy do części dotyczącej odchudzania. Bycie fit jest teraz bardzo na topie, powstają nowe strony i fanpage z motywacjami, wszyscy ćwiczą z Chodakowską i zaopatrują się w stroje sportowe, a do tego...cóż są wakacje, kto by nie chciał dobrze prezentować się w bikini? ;) Myślę, że są to główne powody dla których dostałam od Was tak wiele pytań dotyczących mojej przemiany. Stwierdziłam, że na początek odpowiem na 7 najczęściej zadawanych mi pytań, a w kolejnych postach pogłębię konkretne aspekty diety, ćwiczeń itp

Na początek - moje efekty:


Najczęściej zadawane pytania:

1. Ile czasu zajęło Ci odchudzanie?
Po porównaniu zdjęć z 2007 i 2014 trafiły się osoby myślące, że zrzucenie wagi zajęło mi...7 lat XD Nic bardziej mylnego! Porównałam fotografie na których widać największy kontrast. W rzeczywistości proces odchudzania podzieliłabym na dwa etapy:
PIERWSZY - trwał 1,5 roku - związany z całkowitym wyeliminowaniem słodyczy i fastfoodów
DRUGI - trwa od września 2013 - związany z wprowadzeniem regularnych ćwiczeń, wyeliminowaniem sera, białego pieczywa i panierowanego mięsa
Podsumowując dojście do obecnej wagi i formy zajęło mi około 2,5 roku

2. Jaka była moja najwyższa waga?
75 kg przy wzroście 167 cm

3. Jaka jest moja obecna waga?
Ok. 53 kg

4. Czy chodzę na siłownię?
Nie. Kiedyś chodziłam, ale bez pomocy trenera personalnego nie uzyskałam zadowalających efektów. Obecnie ćwiczę w domu.

5. Co i jak często ćwiczysz?
Ćwiczę 4-5 razy w tygodniu ok 40 min. Są to głównie różne programy Ewy Chodakowskiej czasem wzbogacane 10-minutówkami np. brzuszki Mel B.

6. Dlaczego byłaś otyłym dzieckiem?
Nie wiem, nie mam pojęcia, być może odpowiada za to genetyka. Jadłam słodycze, ale nie więcej niż szczupli rówieśnicy. Chyba należę do grupy pechowców mających skłonności do tycia.

7. Co przyniosło większe efekty - ćwiczenia czy dieta?
Zdecydowanie zmiana nawyków żywieniowych! Ćwiczeniami wyrabiam mięśnie, ale tłuszcz w największym stopniu spala się w kuchni ;)

P.S

Jeżeli macie więcej pytań piszcie na pinkbackpacker@wp.pl ! Z chęcią odpiszę prywatnie, albo na swoim blogu. W następnym poście możecie się wyczekujcie przykładowego jadłospisu prost z mojej kuchni :)

piątek, 20 czerwca 2014

Pod papugami

W porównaniu do naszych europejskich granic, ta dzieląca Honduras z Gwatemalą wydała mi się szalenie prowizoryczna. Mam przez to na myśli fakt, że samo pomieszczenie w którym sprawdzano dokumenty przypominało budynek poczty. Nikt nie pilnował kolejki, a ludzi było mało. Wszystko bez ładu i składu, dziwny chaos który w naszej europejskiej kulturze byłby nie do zaakceptowania. Owszem, gdzieniegdzie przeszedł wojskowy z kałachem w ręku, ale to tylko wzmacniało specyficzną dzikość. W pamięci zapadły mi również porozwieszane na ścianach ogłoszenia typu „zaginął chłopak” czy „poszukiwany mężczyzna”, w tym zdjęcia twarzy, porzuconych aut itp. Klimat dziczy i trochę bezprawia, ale szalenie egzotyczny. Po dokonaniu opłaty i sprawdzeniu paszportów wzięliśmy kolejny autobus. Tym razem miał być to już ostatni, który zabierze nas bezpośrednio do Copan. Byłam wdzięczna losowi, że wreszcie mogłam usiąść w normalnej, komfortowej pozycji (a w Polsce narzekamy na nasze mpk!)
Zabudowa Copan, podobnie jak w przypadku gwatemalskich miasteczek była bardzo kolorowa. Wąskie uliczki, barwne kamienice, restauracje, bary, rynek. Tamtego dnia w miasteczku obchodzony był jakiś festyn, czemu towarzyszyły liczne zabawy na jarmarku i pokaz sztucznych ogni. Wszędzie czuć było oddech wakacji. Mijając roześmiane grupki turystów, trochę zatęskniłam za paczką moich przyjaciół z Polski. W naszym kraju podróżowanie z plecakiem nie jest aż tak popularne wśród studentów. Ludzie trochę boją się ryzykować, a rodzice puszczać swoje dzieci. Z jednej strony to zrozumiałe, ale z drugiej trochę szkoda. Sama marzę o tym, by pewnego dnia zebrać pewną, godną zaufania paczkę i wyjechać wraz z nimi bez biura podróży. Mam nadzieję, że będzie jeszcze ku temu okazja :)
Hostelik, który znaleźliśmy był czysty i dość ładnie urządzony. Posiadał duży taras-kuchnię. Stoliki, lodówka, kuchenka, toster, stołki barowe i hamaki na którym można było odpocząć. Wszystko do dyspozycji gości. Tego samego dnia postanowiliśmy wybrać się jednak na spacer i zjeść coś na mieście. Przypadkiem trafiliśmy do restauracji pewnego Niemca. Na szczęście na liście dań miał tortillę, która WRESZCIE nie była połączona z białym, cuchnącym serem i tą okropną pastą fasolową. Danie, chociaż ciężkie, było bardzo smaczne i cieszę się, że miałam okazję coś takiego spróbować.
Następnego dnia rano dość wcześnie wyszliśmy z hotelu kierując nasze kroki w stronę kolejnych ruin majów. Te, miały być dużo mniejsze, ale za to posiadły dodatkową atrakcję w postaci...stada papug. Do piramid prowadziła alejka drzew, wśród których gromadziły się piękne, czerwone ary. Ptaki, chociaż teoretycznie żyły na wolności stadami zamieszkiwały obszar alejki, ponieważ były tu dokarmiane (coś jak wiewiórki w Łazienkach, ale w bardziej licznym wydaniu!). W obawie przed utratą palców nikt nie próbował dotykać zwierząt, jednak można było podejść na tyle blisko, aby zrobić ciekawe zdjęcia.
Jeśli chodzi o kompleks świątyń tym razem zdecydowaliśmy się na swobodny spacer bez przewodnika. Nie był to aż tak zapierający dech w piersiach widok jak w Gwatemali, ale z całą pewnością coś wartego zobaczenia. Ruiny obeszliśmy w jakieś 2-3 godzinki, po czym wróciliśmy do miasteczka.
Rozglądaliśmy się za pamiątkami, ale tu również nie było zbytniego wyboru. Figurki, miseczki, maski i mało oryginalne plecione bransoletki. Niestety, poszukiwania musiałam zakończyć z pustymi rękoma. Pod koniec dnia postanowiliśmy zjeść obiadokolację w restauracji poleconej przez jednego Kanadyjczyka. Mimo wysokich cen dania nie rzucały na kolana, chociaż nie były też jakieś niesmaczne. Najlepiej wspominam orzeźwiającego drinka o smaku limonki, pycha! 


P.S
Kochani! Ostatnio nastąpiło wiele zmian w moim życiu, co również poskutkuje zmianami na blogu. Po pierwsze – zdana sesja = więcej wolnego czasu, po drugie – plany wakacyjne z przyjaciółmi, z których również zdam relacje, po trzecie - wystraczające efekty diety i ćwiczeń, abym mogła napisać o nich coś więcej (info już w następnym poście!). Gorąco zachęcam do śledzenia!

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Ostatni dzien w Gwatemali

Mówią, że Tikal jest jedynym miastem Majów położonym w dżungli. Fakt ten dla mnie osobiście czynił to miejsce szczególnie wyjątkowym. Szłam wąską ścieżką wraz z ekipą obcych ludzi, z przeróżnych krajów. Gdy zamykałam oczy miałam wrażenie, jakby ktoś odtwarzał fragment muzyki relaksacyjnej. Dżungla dosłownie żyła, z tymi swoimi odgłosami ptaków, małp i innych zwierząt. Bajka!
W końcu doszliśmy do czegoś w rodzaju wielkiego placu otoczonego z czterech stron bardzo wysokimi piramidami (trochę jak grafika z Tomb Raidera, ale bardziej 3D!). Na jednym w wysokich drzew rosnących na placu wypatrzyliśmy ptaka Tukana, a wokół świątyń biegały Koati (śmieszne zwierzaki podobne do szopów). Wdrapywaliśmy się na kolejne budowle robiąc z ich szczytów masę zdjęć. W Tikal spotkaliśmy również całkiem pokaźną grupę polskich turystów. Zamieniliśmy kilka zdań i dowiedzieliśmy się, że w przeciwieństwie do naszej jest to zorganizowana wycieczka. Osobiście lubię spotykać Polaków w podróży. Większość reaguje dość ciepło i dzieli się radami dotyczącymi podróży. Plany zwiedzania u podróżników są bardzo tożsame, choć często różnią się kolejnością. To duży plus, ponieważ dzięki temu możemy wymienić się cennymi wskazówkami np. co do fajnych miejsc, tanich noclegów i smacznego jedzenia.
Obejście całego kompleksu świątyń zajęło nam klika godzin. Do autobusu odprowadził nas jeden z przewodników pokazując po drodze różne, małe ptaszki w obiektywie swojej lornetki.

Po powrocie do Flores postanowiliśmy poszukać miejsca, w którym można coś zjeść. Ku naszemu nieszczęściu wybór padł na sporą knajpkę mieszczącą się w jakimś hotelu. Zamówiłam krewetki w sosie z limetką oczekując smacznego, ciepłego dania. Niestety, dostałam sporych rozmiarów zimny pucharek pełen rozwodnionego sosu pomidorowego, sporych kawałków cebuli, cząstek limetki i krewetek. Może gdyby danie było ciepłe, jeszcze dałabym radę to przełknąć, ale (choć naprawdę uwielbiam krewetki!) tego nie dało się zjeść. Moi rodzice nie trafili lepiej zamawiając torillę z gęstym, fasolowym, niedoprawionym sosem. Ta przyjemność kosztowała nas zdecydowanie więcej, niż posiłek, który jedliśmy dzień wcześniej. Paradoksalnie, chociaż się nie najadłam te parę łyżek wystarczyło, abym na resztę dnia straciła apetyt. W drodze powrotnej natknęliśmy się na supermarket, gdzie również spotkaliśmy grupkę Polaków. Innymi słowy...wszędzie nas pełno ;)


Był wieczór, więc postanowiliśmy nie szwędać się więcej po miasteczku i wróciliśmy do hotelu. Zasnęłam dość szybko (zapewne od nadmiaru wrażeń), a po obudzeniu znowu nie czułam zmęczenia. To było zadziwiające, bo nocując w hotelach potrafiłam sama budzić się o świcie, natomiast całą drogę przesypiałam w autobusach! Tym razem było podobnie.

Następnego ranka taksówkarz zawiózł nas na dworzec autobusowy. Nadszedł czas, by pożegnać się z Gwatemalą i ruszyć do Hondurasu. Nie zamierzaliśmy zatrzymywać się tam na dłużej, a tym bardziej obawialiśmy przejazdu przez stolicę Tegucigalpę – która jest uznawana za najniebezpieczniejsze miasto świata. Jako pierwszy cel wyznaczyliśmy miasteczko przygraniczne Copan.
Po drodze mijaliśmy wiele mniejszych miejscowości i straganów w których sprzedawano lokalne wyroby. W końcu pojazd zatrzymał się w (dosłownie!) szczerym polu i wszyscy zaczęli wysiadać. Nie bardzo wiedzieliśmy, co mamy robić i z tego, co wiem reszta turystów również. Tylko jadący tym samym pojazdem tubylcy zdawali się niczym nie przejmować. W ten oto sposób wraz z grupką obcych podróżników staliśmy przy drodze wypatrując kolejnego busika, który podwiezie nas ten kawałek do granicy...

Wyczekiwany pojazd wreszcie podjechał rozczarowując na swoim rozmiarem, oraz "gęstością zaludnienia". Bardzo mały i bardzo ciasny, pełen lokalnych ludzi. Byłam pewna, że nas wszystkich nie zmieszczą. Myliłam się, tak bardzo myliłam. Okazało się, że na siedzeniu przeznaczonym dla jednej osoby da radę usadzić trzy. Tak oto przez najbliższe pół godziny wytrzymałam chyba w jednej z najmniej wygodnych pozycji świata! Z każdym, przebytym kilometrem modliłam się, aby wreszcie wysiąść. Najbardziej szokujący był jednak widok mężczyzny wypisującego bilety. Jechał na stojąco, przy otwartych drzwiach (do których był zwrócony plecami!) opierając jedynie głowę o dach pojazdu. Ręce miał zajęte przez długopis i kartkę. Nie wiem, naprawdę nie wiem jakim cudem nie wypadł...



P.S
Kochani! Przepraszam Was, że długo nie pisałam, ale święta i słodkie lenistwo skutecznie mnie od tego odciągnęły. Wena wróciła i postaram się pisać regularnie chociaż raz w tygodniu :)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Flores i Tikal

Na miejsce dojechaliśmy koło szóstej rano i wierzcie, lub nie, ale wcale nie byłam zmęczona! Przespałam praktycznie całą podróż, z autobusu wyszłam nowonarodzona! Wsiedliśmy do mniejszych, darmowych busików, które rozwoziły turystów do hoteli. My postanowiliśmy zatrzymać się w niedrogim hosteliku z dużym tarasem i widokiem na jezioro. Ten dzień planowaliśmy spędzić na wypoczynku i zwiedzaniu miasta. Po rozpakowaniu zjedliśmy lekkie śniadanie i wykupiliśmy wycieczkę na następny dzień do Tikal – ruin Majów położonych w dżungli.

Podobnie jak Antigua, Flores wrzało od kolorów! Żółte, niebieskie, zielone budynki...masę tego, ale w porównaniu do naszej szarej zabudowy wyglądało naprawdę optymistycznie. Tak, to dobre słowo. Ciekawe otoczenie potrafi poprawić humor. Wymieniliśmy pieniądze w przezabawnym, całym niebieskim banku (budową przypominającym salon z westernów), po czym poszliśmy przeglądać sklepy z pamiątkami. Niestety, asortyment i tym razem nas nie zachwycił. Kolorowe koraliki, drewniane figurki, naczynia z masy – to raczej nie mój styl. Mimo to rodzicom udało się za to znaleźć ręcznie malowany kalendarz majów (nie żeby nasz salon wyglądał już mało egzotycznie!)

Koło godziny czternastej zaczęliśmy rozglądać się za czymś do jedzenia. W końcu wybraliśmy dość przyjemną knajpkę, również położoną tuż obok jeziora. Byłam podekscytowana, ponieważ właśnie nadeszła pierwsza okazja do spróbowania lokalnej kuchni. Zamówiłam grillowanego kurczaka z ryżem, warzywami w zielonym sosie (chyba z avocado). Byłam zachwycona! Dosłownie pycha (a jak się później okazało, to jedno z lepszych dań jakie jadłam podczas całego wyjazdu...). Oczywiście nie przepuściłam też okazji do spróbowania prawdziwej pinacolady – cudo!




Ze spaceru wróciliśmy późnym wieczorem. Wzięłam prysznic i dosłownie padłam na łóżko. Najgorszy był fakt, że na dworze hulał straszny wiatr, przez co w pomieszczeniu zrobiło się zimno. Gdzieś tam pojawiły się nawet obawy, co do aktualności naszej wycieczki, ale na szczęście wahanie pogody było tylko chwilowe :) Mimo znacznie gorszych warunków, niż te, które panowały u Carlo spałam bardzo dobrze (paradoksalnie mimo wiatru było mniej chłodno). Wstaliśmy bardzo wcześnie, bo jakoś przed piątą, zjedliśmy śniadanie i wyszliśmy przed hostelik czekać na nas bus. Pojazd spóźnił się dobre pół godziny, co wprawiło nas w gigantyczny niepokój. Opracowywaliśmy już różne scenariusze i plany działania, na wypadek jakby nikt po nas nie przyjechał, ale na szczęście i tym razem nie były potrzebne.

Tradycyjnie w autobusie ucięłam sobie krótką drzemkę wsłuchując się w rozmowy tłumu turystów wypełniającego pojazd. Podobało mi się to, że ludzie szukali kontaktu. Co chwila padały pytania „hej, jak się masz?”, „skąd jesteś?”, „jak długo podróżujesz?” W końcu i mnie rozbudzono, ale nie żałuję. Lubię poznawać nowych ludzi. Rozmawiałam z kolegami z Niemiec i Holandii. Oni również podróżowali „z plecakiem”, tzn bez biura podróży. U nas w Polsce częściej uchodzi to za szaleństwo, ale młodzi ludzie z całego świata lubią taką formę zwiedzania.

Gdy wyszliśmy z autobusu było jeszcze ciemno. Przewodnik zrobił krótką przerwę. Kto chciał poszedł coś zjeść, lub skorzystać z toalety, po czym na powrót zebraliśmy się w umówionym miejscu. Do parku prowadziła błotnista ścieżka, a z każdym naszym krokiem słyszeliśmy coraz głośniejsze odgłosy dżungli. Wypatrzyliśmy dziką świnkę i skaczące po drzewach małpy, jednak były na tyle szybkie, że nie zdążyliśmy ich sfotografować. Przed moim obiektywem nie uciekła jedynie bardzo leniwa, zielona jaszczurka ;)

Pierwsza piramida była dość niska i nie wywarła na mnie spektakularnego wrażenia, mimo to nie przepuściłam okazji, aby wdrapać się na jej szczyt. Rozciągał się z niej widok na sporą część świątynnego kompleksu. Widziałam wierzchołki kolejnych budowli wyłaniające się zza gęstwiny soczyście zielonych drzew. Przyznam szczerze, że widok był naprawdę zachęcający. Wiedziałam, że na kolejnych polanach piramidy są znacznie wyższe, a co więcej można tam spotkać egzotyczne zwierzęta. Robiąc duże kroki (stopnie były bardzo wysokie) z powrotem zeszłam na dół i stanęłam tuż obok przewodnika. Kolejna zbiórka, a po chwili skierowaliśmy się w dalszą drogę. Ogarnęło mnie to wspaniałe uczucie dziecięcej ciekawości. Takie, w którym nie wiesz, co spotyka Cię za rogiem.








CDN

P.S

Coraz więcej osób pyta mnie o zamieszczone na facebooku metamorfozy :) Bardzo mnie to zmotywowało i w przyszłości zamierzam szczegółowo opisać na blogu etapy odchudzania, dietę, efekty ćwiczeń itp. Mam nadzieję, że będziecie zainteresowani! Póki co moje porady będą regularnie umieszczane tutaj:
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=787413831276957&set=a.590460910972251.1073741826.590457437639265&type=1&theater

Zachęcam do odwiedzania :)

czwartek, 3 kwietnia 2014

Pacaya

Kierowca busika miał na nas czekać przed apartamentem. Mieliśmy dużo czasu, więc zdecydowaliśmy się zejść klatką schodową - wcześniej korzystaliśmy z windy. Pierwszy raz w życiu widziałam apartament o takiej strukturze. Od końca schodów aż do recepcji prowadził długi, czysty korytarz. Mieszkańcy tego budynku mogli korzystać z sauny, wbudowanej siłowni i dużych placów zabaw dla dzieci. To nie to samo, co nasze bloki i szare osiedla. Wszystko uporządkowane, schludne, eleganckie...aż pozazdrościłam Carlo, że mieszka w takich warunkach ;)!
Pojazd pojawił się punktualnie. Z kierowcą nie nawiązaliśmy większego kontaktu, ponieważ mówił jedynie w języku hiszpańskim. Po jakiejś godzince byliśmy na miejscu. Wycieczki na wulkan Pacaya były organizowane spod małej, dość biednej wioski. Od razu obskoczyła nas gromadka dzieci usiłujących sprzedać nam kijki (łatwiej się z nimi wchodzi), oraz dorosłych proponujących wynajem konia. Nie skorzystaliśmy z żadnej z ofert. Wynajęty przewodnik oprowadzał tylko naszą trójkę, co było w sumie bardzo komfortowe. Nikt obcy nas nie popędzał, więc mogliśmy, co chwila zatrzymywać się i robić dużo zdjęć. Kawałek pod górkę szedł z nami drugi mężczyzna, z konikiem (miał nadzieję, że zniechęceni dość ciężką drogą zdecydujemy się skorzystać z tej oferty). Jeśli ktokolwiek z nas wahał się chociaż przez chwilę myśli te zniknęły w jednej sekundzie, gdyż...oczy wszystkich zwróciły się w stronę potężnej, otyłej amerykanki zjeżdżającej na malutkim, chudym koniu. Widok ten był dosłownie przerażający. Można było odnieść wrażenie, że biedny zwierzak dosłownie pęknie na pół. Zaniemówiliśmy zatrzymując się na chwilkę. Wówczas zasapany mąż kobiety spojrzał na nas i rzekł stanowczo „Wierzcie mi na słowo, lepiej wziąć konia”.
Nieprzyjemny widok podziałał na nas bardziej, niż jego rada, co dodatkowo zmotywowało do pieszej wycieczki. 8 km pod stromą górę? Niby nie tak dużo. Niby... Pamiętam, że było ciepło. Pogoda dopisywała, a egzotyczna roślinność wyglądała przepięknie. (Nie, nie mówię tak dla zasady! Też wolę pójść na zakupy, niż na spacer do lasu, ale te widoki naprawdę robiły wrażenie). Z każdym krokiem obserwowałam jak moje różowe timberlandy zmieniają odcień na szarobury. Wszędzie olbrzymie chmury pyłu wulkanicznego!
Gdy wreszcie udało mi się dojść na szczyt miałam wrażenie, jakbym zrobiła pięć skalpeli, dziesięć killerów i trzydzieści dziesięciominutówek z Mel B! Parno, daleko i pod górkę, a jednak się udało :D Podnóże zdobiło wiele skał, jam, kamieni, a wszystko spowite oparami, niczym piekielnie gęstą mgłą. Co ciekawe niektóre jamki były na tyle gorące, że ludzie...piekli w nich słodkie pianki! Super pomysł i gdyby nie moja dieta z pewnością bym skorzystała. Jedyne, czego żałowałam to fakt, że przyjechaliśmy odrobinę za późno. Jeszcze tydzień temu można było zobaczyć tu czerwone języki lawy (wulkan jest aktywny), a teraz były już zastygłe.

Zejścia z wulkanu nie pamiętam dokładnie. Byliśmy zmęczeni, więc minęło w zabójczym tempie. Wbrew poradom przewodnika o kupnie czekolady nikt z nas nie miał najmniejszej ochoty na zjedzenie czegokolwiek. Dość szybko wróciliśmy do apartamentu, gdzie wzięłam szybki prysznic i spakowałam rzeczy. Carlo podrzucił nas na dworzec, skąd odjeżdżał autobus tym razem do miejscowości Flores, która była następnym celem naszej wyprawy. Pożegnaliśmy się, a chłopak obiecał, że odwiedzi nas zimą.

Krąży opinia, że miasta Ameryki Łacińskiej są wyjątkowo niebezpieczne. Zapewne dlatego kazali kłaść wszystkie torby na specjalną taśmę, przeszukiwali i oglądali bagaże...Wcześniej sądziłam, że takie kontrole mogą spotkać nas jedynie na przejściach granicznych, lub lotnisku. Autobus był duży, dwupiętrowy, z rozkładanymi siedzeniami. Mieliśmy miejsca u góry, na samym przedzie autobusu – dla mnie idealne. Komfortowe autobusy są tam klimatyzowane (luksus to przecież 15 stopni!), dlatego też ubrałam sweter i szczelnie owinęłam się kocem...

CDN

P.S
Cieszy mnie, że grono czytelników stale się poszerza. To ogromnie motywujące! Wszystkich zapraszam też na mojego page'a

https://www.facebook.com/pages/Pink-Backpacker/254400374737841?ref=hl

niedziela, 23 marca 2014

Antigua

Rynek zawsze pozostanie rynkiem. Mam przez to na myśli fakt, że widziałam w swoim życiu naprawdę dużo bazarów (nie tylko polskich, ale też tajskich, chińskich, indonezyjskich...). Robienie zakupów w takich miejscach przypomina buszowanie w second handzie, gdzie ze sterty starych szmat trzeba wyłowić coś wyjątkowego. Tak było i tym razem. Morze kiczu zalało nas wielką falą, a ja rozczarowana globalizacją miałam problem ze znalezieniem czegokolwiek pozbawionego słynnego napisu „made in China”. Smutne, ale prawdziwe. Oczywiście na kilku kramikach dało się zauważyć typowo lokalne towary. Wśród nich mogę wymienić oryginalne kapelusze z wielkimi rondami, kolorowe plecaki, breloczki i podkładki pod szklanki. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że nie zachwycił mnie żaden z wymienionych towarów (a przynajmniej nie na tyle, aby coś kupić.)

Jednym z moich ulubionych elementów podróżowania jest nic innego jak obserwacja ludności. Może większości wyda się to zabawne, ale patrzenie na zwykłych ludzi w moim wieku, nie jest mniej ciekawe od podziwiania zachowań egzotycznych Indian. Takie przynajmniej jest moje zdanie. Od razu zainteresowałam się tamtejszą modą i muszę przyznać, że powszechny w Ameryce Łacińskiej kanon piękna znacznie odbiega od tego panującego w Europie. Przy doborze ubrań tutejsze dziewczyny kierują się hasłem „ubierz to, w co się wciśniesz!”. Właściwie na każdym kroku nie mogłam pozbyć się wrażenia, że wszyscy chodzą w sporo za małych ciuchach. Co ciekawe moda na „obfite kształty” jest znacznie popularniejsza niż u nas. Na straganach rzuciły mi się w oczy modele majtek powiększające pośladki (gąbki większe niż w naszych stanikach push-up!). Byłam tym bardzo zaskoczona i mogę przysiąc z ręką na sercu, że w Polsce coś takiego by się nie przyjęło...Co więcej dziewczyny gustują w wielobarwnej biżuterii wykonanej z koralików, oraz przeróżnych obudowach na telefon - owszem u nas też są modne, ale nie pamiętam, abym tam widziała chociaż jedną komórkę pozbawioną zdobień. W miasteczku mieliśmy również okazję zobaczyć ubrane w ludowe stroje Indianki. Nie, nie była to wcale atrakcja turystyczna. Raczej swojego typu tradycjonalizm - dla mnie mega ciekawy!

Z punktu widzenia „miejsc do zwiedzenia” Antigua nie była dla mnie specjalnie zachwycająca. Polecane w przewodniku muzeum czekolady okazało się bardzo malutkie, a sklepy z pamiątkami trącały tandetą. Najmilej wspominam kolorowe budynki i mrożony jogurt z kawałkami ananasa <3 W miasteczku zorientowaliśmy się też co do cen wycieczek na wulkan Pacaya, ale niestety żadna z firm nie oferowała wyjazdu z Gwatemala City. W ten oto sposób postanowiliśmy wrócić wcześniejszym autobusem i wykorzystać resztę czasu na zwiedzanie metropolii.

Chicken bus podrzucił nas pod to samo miejsce, z którego przyjechaliśmy. Postanowiliśmy złapać jeszcze jeden, mniejszy autobus, który zostawi nas nieopodal dużego centrum handlowego. Tłok w środkach transportu jest dużo większy niż w Polsce, a mimo to nie ma mowy, żeby...mężczyzna nie ustąpił miejsca kobiecie! Byłam mile zaskoczoną taką postawą. U nas w Polsce owszem, przepuszcza się starszych, ale na płeć nie zwracamy tak dużej uwagi. Tam panowie pomagają nawet dziewczynom wsiąść i wysiąść z pojazdu. Jednym słowem miasto dżentelmenów :) Do centrum przeszliśmy czystą alejką podziwiając latające wokół drzew koliberki. Niestety, był tak szybkie, że zrobienie im zdjęć było niemalże niemożliwe. Duży sklep zaskoczył nas poziomem techniki. Kraj trzeciego świata? Tak mówią, ale luksusowe auta i telewizory ultra HD są tam zwyczajnie standardem. Jakoś zdołałam zaciągnąć rodziców do pasażu handlowego. Bardzo zdziwił mnie wygląd manekinów - tak, nawet one miały nienaturalnie odstające pupy! Niestety, zostałam dość szybko odciągnięta od sklepów z ubraniami (padły słynne słowa „jeszcze będzie okazja !”). Jakoś przeżyłam ten fakt, po czym skierowaliśmy się na piętro gastronomiczne. Tego dnia nie dane nam było spróbować lokalnego jedzenia. Zjadłam ryż z Thai WOK, podczas gdy rodzice próbowali czegoś z Taco Bell. Przynajmniej było szybko i smacznie. Do Carlo wróciliśmy późnym wieczorem. Byłam bardzo zmęczona, marzyłam o ciepłym łóżku i długiej kąpieli. Nic z tych rzeczy! Nasz energiczny kolega od razu zaproponował wycieczkę do studia. Nie żałuję, było super. Najpierw przejechaliśmy się autem po różnych dzielnicach miasta (również tych bardzo biednych). Z jednej strony prostytutki, bieda, buty zawieszona na linach (tereny gangów narkotykowych), z drugiej drogie auta i luksus. Carlo opowiedział, że w Gwatemali nie ma do końca czegoś takiego jak „klasa średnia”. Ludzie dzielą się na bardzo biednych i bardzo bogatych, co niestety jest przyczyną wielu konfliktów. Tą, w zasadzie trudną, poważną rozmowę skończyliśmy wraz z pojawieniem się przed studiem. Carlo miał szczęście. Mało powiedziane, cholerne szczęście! Sam nawet przyznał to słowami „w życiu płacą mi za to, co z przyjemnością robiłbym za darmo!”. Trochę z tego żartowaliśmy, ale zauważyłam, że do fotografii naprawdę podchodzi z pasją. Wygłupialiśmy się testując różne portretówki z moim udziałem. Byłam owinięta w chusty, szale, koce! Masa śmiechu i dobrej zabawy (właśnie, muszę upomnieć się o resztę zdjęć!). Z fotostudia wróciliśmy niemalże w nocy. Nie miałam już kłopotów z zaśnięciem. Tyle wrażeń jak na jeden dzień to bardzo dużo, ale nie za dużo. Dla mnie nigdy nie jest za dużo.
CDN

wtorek, 18 marca 2014

Gwatemala niczym paczka M&M'sów!

Trochę dobija mnie fakt, że z dniem dzisiejszym przestaję być nastolatką. Coś się skończyło, coś się zaczyna, ale (co najgorsze) coś już nigdy nie powróci. Mnóstwo przemyśleń, bilans całego życia i wspomnienia przelatujące przez głowę jak ekspres klatek filmowych! Ta dziwaczna nostalgia skutecznie utrudnia mi sięgnięcie pamięcią do sytuacji sprzed kilku tygodni, mimo to spróbuję opisać wszystko możliwie dokładnie...
________________________________

Rankiem poczułam ulgę. Choć zabrzmi to absurdalnie, nie miałam siły spać. Wstałam bardzo wcześnie (jak na czas lokalny) i spojrzałam na roznoszącą się za szklaną taflą panoramę. Miałam ochotę to wszystko obejrzeć. Domy, wieżowce, sklepy, ulice...to przyciągało mnie jak magnes. Bardzo żałowałam, że mamy tak napięty grafik i nie będzie nam dane dokładnie obejrzeć miasta. Trudno.

Na śniadanie zjadłam kanapkę z chlebem razowym, przy okazji częstując Carlo polskim pieczywem. W Ameryce Środkowej, podobnie jak w Azji bardzo ciężko jest dostać dobry chleb. Wszelkie wypieki są słodkie, lub przypominają watę (po naciśnięciu nie wracają do swojej pierwotnej postaci). Chłopak wspominał, że najlepszy chleb jest tu sprzedawany w sklepach niemieckich, stąd też potoczyła się dłuższa rozmowa o kuchni. Krótka wzmianka przy śniadaniu poskutkowała wzajemnym pokazywaniem zdjęć w google grafice i wymienianiem różnic pomiędzy tortillą,a pierogami. Było to dość zabawne, ale w końcu udało się zakończyć temat i wyjść z mieszkania.

Carlo zawiózł nas na przystanek znajdujący się nieopodal centrum miasta. Przynajmniej sto razy zapytałam, czy aby na pewno nie będzie to problem, a on odpowiadał tylko „nie martw się”. W krótkich odstępach czasu przyjmował kilka osób z couchsurfingu, więc mile zaskoczyła mnie jego gościnność. Z tego, co wiem wczoraj odbył wyprawę na wulkan, a teraz wracał jeszcze do pracy. Człowiek torpeda! Na autobus nie musieliśmy długo czekać, bo już po chwili podjechał duży, kolorowy środek transportu. Dobra, kolorowy to zbyt mało powiedziane. Pojazd dosłownie tryskał kiczem i folklorem na wszystkie strony. Był jak karuzela dla dzieci, jak dział z zabawkami, jak drzewko choinkowe...błyszczał i raził po oczach jaskrawością barw i połączeniem kolorów. „ANTIGUA, ANTIGUA!!!!” - rozległ się głośny krzyk mężczyzny spoglądającego na tłum zza drzwi.

Weszłam do środka, po czym zajęłam miejsce z tyłu, przy oknie. W autobusie leciała bardzo głośna, wesoła, latynoska muzyka, która z pewnością musiała być niezwykle irytująca dla tych, którzy podróżowali w ten sposób codziennie. Dla mnie była to kolejna dawka szalonej egzotyki. Autobus ruszył. Niestety, nie długo zachwycałam się widokami, gdy już po chwili zatrzymał się na kolejnym przystanku i następnym i jeszcze jednym....Pojazd wypełniał się ludźmi po brzegi. Co więcej miejsca siedzące przeznaczone dla dwóch osób, zajmowały aż po 3-4 według zasady zmieścić tyle, ile się da! Na niemalże każdym przystanku, poza zwykłymi pasażerami wsiadali...handlarze. Wyglądało to dziwacznie, ponieważ zaczynali proces sprzedaży od zaprezentowania swoich towarów, opisania ich i wymieniania zalet. Tak widzieliśmy kolejno : suszone banany, wyjątkowo wytrzymałe ołówki, jakieś tabletki, lody o smaku gumy balonowej...Nie wyobrażałam sobie, aby to u nas ktoś wsiadający do MPK zdecydował się wykorzystać przejazd w celu dokonania transakcji, nie mniej pomysł uważam za całkiem niezły. Wielu wygłodniałych studentów, którzy nie mieli wystarczająco dużo czasu na zakup drugiego śniadania z pewnością by na tym skorzystało!

W ile dojechaliśmy do Antiguy? Nie mam zielonego pojęcia, czy było to pół godziny, godzinka, czy półtorej. Minęło szybko, bo...było ciekawie! Tak, podróż autobusem naprawdę nie musi być nudna. Pamiętam, że na miejscu panował okropny gorąc i w duchu przeklinałam samą siebie, za założenie długich spodni. Chłodniejszy ranek potrafi zmylić. Na szczęście amerykański klimat okazał się znacznie bardziej łaskawy, niż azjatycki - szczególnie przez brak wilgoci.

Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy na targ mieszczący się tuż nieopodal postoju autobusów ( było tak pstrokato, że czułam się jak w gigantycznej paczce m&m'sów). Pierwszym, co rzuciło się w oczy były budynki. Różowe, zielone, żóste, pomarańczowe...wniosek wyciągnęłam jeden - tubylcy kochają kolory. Niepewna tego, co czeka tuż za rogiem postanowiłam przejść się po naprawdę sporych rozmiarów rynku i obejrzeć dostępne towary.

CDN

P.S Wybaczcie trochę urwany opis, ale nienawidzę pisać skrótowo. Stwierdziłam, że podzielę ten dzień na dwie części. Powód? Jest tyle do opisywania, że jeden post wydałby się zwyczajnie za długi :) Padam z nóg i lecę do spania!